W epilogu filmu Zabójcę można zobaczyć w swoim odosobnionym domu w Demokratycznej Republice, gdzie opala się na plaży obok odzyskanej Magdali. To idylliczny finał, który nie pasuje do przeciętnego filmu o zabójcach o zasięgu globalnym, a mimo to dzięki tonowi i kontekstowi filmu przypomina reklamę biura podróży: wakacyjną fantazję dżokeja w kabinie.
Dzieje się tak dlatego, że Zabójca nie jest taki sam jak my; on jest nami i mówi to samo w swoim kulminacyjnym lektorze, stając po stronie „wielu”, a nie „nielicznych”, jak to zrobił wcześniej. Je McDonald’s, pije Starbucks, robi zakupy w Amazonie, a nawet słucha wyłącznie tego modnego, niezależnego zespołu w stylu vintage, który kiedyś był używany jako wyraz głębokiego gustu muzycznego w mediach, takich jak „(500) Days of Summer”. Jego praca może z pozoru być niezwykła, ale okazuje się, że jest taka sama jak każda inna praca na świecie; w rzeczywistości może to być trochę bardziej szczere, ponieważ przynajmniej śmierć ludzi w wyniku tego jest zamierzoną konsekwencją. Zabójca to nie Patrick Bateman z „American Psycho”, morderca, który potrafi ukryć się przed zaślepionymi na pieniądze kapitalistami; to Michael Scott z „Biura” lub dowolny szereg pseudonimów opartych na serialach, których używa do podróżowania incognito.
Innymi słowy, Zabójca jest agresywnie przeciętny, jest trybikiem w kole, częścią wielkiego systemu i zaakceptował tę tożsamość. Czy reszta z nas może pójść w ich ślady? W pewnym sensie „The Killer” jest odpowiedzią na Tylera Durdena i nudę „Fight Club” końca lat 90., bardziej dorosłą i dojrzałą (choć pokonaną) reakcją na opresyjną rzeczywistość naszego korporacyjnego świata. Zemsta, rewolucja… to dziecinne fantazje. Być może jedyne, czego możemy się spodziewać, to dobry pakiet odpraw lub solidny plan emerytalny. Może wszyscy jesteśmy myśliwymi z tego żartu o niedźwiedziu, zbyt uzależnieni od bycia gwałconymi. Z pewnością taki będzie nasz los, jeśli nic nie zrobimy, i znowu, jak mówi Zabójca na początku filmu, nierobienie niczego jest wyczerpujące.